Je sui... Fabian!
Treść
Atak na redakcję „Charlie Hebdo” wywołał wśród Francuzów zrozumiałą reakcję, która jednak zaczyna się z dnia na dzień zmieniać w niebezpieczną mieszankę wybuchową. Chodzi o akcję „Je suis Charlie” – „Jestem Charlie”. Początkowo miał to być gest solidarności z ofiarami zamachu i wyraz sprzeciwu wobec terroryzmu. Pełna zgoda w tym względzie. Każdy zamaskowany napastnik, który morduje nieuzbrojone i niewinne ofiary jest degeneratem. Nieważne jak szczytne (w jego mniemaniu) cele mu przyświecają. Jest tchórzem i złoczyńcą, którego działaniom trzeba położyć kres.
Do masakry przyznała się komórka Al-Kaidy z Jemenu. Jakiś pajac w turbanie wystąpił na antenie telewizji Al-Dżazira i z całkiem poważną miną nazwał rzeź kilkunastu ludzi „błogosławioną bitwą o Paryż”… Bitwą? O tym właśnie mówię. Nieważne jak wzniosłym językiem zamierza się posługiwać, rzezimieszek bez honoru pozostanie tylko rzezimieszkiem i jak z rzezimieszkiem należy z nim postąpić.
Terroryzm i jego chore, pozbawione honoru idee trzeba zwalczać, podobnie jak ideologie totalitarne. Zastanawia mnie tylko czemu wyrazem tej walki i tego sprzeciwu miałaby być identyfikacja z ofiarą? Je sius Charlie? Czy na takiej zasadzie jak ponoć mieli pokonani przez Rzymian niewolnicy przekrzykiwać się jeden przez drugiego: „Ja jestem Spartakus, ja jestem Spartakus, ja też jestem Spartakus”? Ale oni w ten sposób chcieli ocalić przywódcę powstania przed identyfikacją i solidarnie z nim zginąć. A chyba nie o to chodziło francuskim manifestantom. Czy nie lepiej zamiast wskazującego na ofiarę „Je suis Charlie” posłużyć się hasłem, które wprost pokaże kto jest wrogiem? Na przykład: „Fuck off, Al-Kaida”. Prawda, że od razu wszystko jasne? Jednoznaczny przekaz z precyzyjnie opisanym adresatem.
Tym bardziej, że „Jestem Charlie” w swojej niejednoznaczności zaczyna teraz mieszać postawę sprzeciwu wobec terroryzmu z jednoczesnym przyjęciem postawy poparcia dla wolności słowa, jakby te dwie idee były w zasadzie tym samym, dwiema stronami tego samego medalu. Co więcej, owo poparcie ma tu oznaczać wolność słowa w rozumieniu skrajnej francuskiej lewicy, uprawianą w obrzydliwy sposób właśnie przez satyryczny tygodnik „Charlie Hebdo”. A na to już zgody być nie może. Dlatego zapewne coraz więcej dziennikarzy i intelektualistów, w Europie i Ameryce, ośmiela się przyznać: jednak „Nie jestem Charlie”. Czemu?
Profesor nauk politycznych z Middlebury College, pan Erik Bleich, w opublikowanym na łamach Huffington Post artykule (źródło: http://www.huffingtonpost.com/erik-bleich/limiting-hate-speech-is-i_b_6459024.html) przypomina, że zdecydowana większość amerykańskich gazet nigdy nie przedrukowywała obraźliwych materiałów z „Charlie Hebdo”. Francuzi twierdzili, że to wyłącznie z obawy przed pozwami sądowymi. Jednak redaktor naczelny New York Timesa, pan Dean Baquet, nie pozostawił w tej sprawie żadnych wątpliwości, stwierdzając: „Mamy standard, który utrzymujemy już od bardzo dawna i który doskonale się sprawdza: że mianowicie istnieje wyraźna granica pomiędzy nieuzasadnioną zniewagą a satyrą. Otóż większość tych materiałów to właśnie nieuzasadniona zniewaga”.
„Charlie Hebdo” zawsze chciał się przedstawiać jako ateistyczny tygodnik satyryczny, który w ramach wolności słowa ma prawo naśmiewać się ze wszystkich religii. O ile jednak satyra oznacza nabijanie się z przywar lub ukazywanie w karykaturalnym świetle słabości po to, by skłonić do zmiany, do poprawy czy choćby do pomyślenia, o tyle celem paryskiego pisma było – i jak się okazuje nadal jest – przede wszystkim obrażać i poniżać. No bo na przykład do jakiego rodzaju refleksji miała niby zmusić czytelnika okładka przedstawiająca chrześcijańską Trójcę Świętą jako kopulujących ordynarnie homoseksualistów? Albo papieża, który zamiast hostii trzyma w dłoniach uniesioną w górę prezerwatywę gotową do założenia? Dla każdego dziennikarza w Stanach jest rzeczą oczywistą, że tu już dawno nie ma satyry, a została sama, niczym nieuzasadniona zniewaga. Mowa nienawiści w najbardziej trującej formie.
Tymczasem wielu z tych, którzy wciąż twierdzą „Je suis Charlie” właśnie tak przewrotnie rozumianej wolności słowa bronią i podnoszą do rangi cnoty. Francuska minister sprawiedliwości Christiane Taubira nie przebierając w słowach powiedziała wręcz, że oznacza to, iż „we Francji, kraju Woltera i nieposzanowania, mamy prawo szydzić ze wszystkich religii”. Sęk tylko w tym, że „Charlie Hebdo” wziął na celownik tylko wybrane. Nigdy im się nie zdarzyło atakować buddystów czy wyznawców New Age. Cięgi dostają wyłącznie trzy religie monoteistyczne: chrześcijaństwo, judaizm i islam.
Paradoksalnie, jedną z ofiar tego zamachu był oprócz dziennikarzy także policjant, który usiłował odciąć terrorystom drogę ucieczki i zginął na służbie. Nazywał się Ahmed Merabet. Muzułmanin. W najnowszym numerze „Charlie Hebdo”, który właśnie rozchodzi się jak świeże bułeczki, nie pojawia się o nim ani jedna wzmianka. Roi się natomiast od kolejnych wulgarnych żartów z jego religii. Nie z Al-Kaidy, nie z idiotów, którym ideologia tak zaćmiewa umysły, że są gotowi w jej imię zabić, ale z islamu, który Ahmedowi Merabetowi dał odwagę oddać życie w obronie niewiernych. Dlatego we Francji rodzi się już kolejny ruch: tych, którzy sobie przypinają do piersi „Je suis Ahmed”…
A ja nie jestem ani Ahmed, ani Charlie. Jestem Fabian. Myślę za siebie i mówię to, co myślę. A Ciebie zamierzam tu od tej pory do takiej samej wolności zachęcać.
źródło: wmediach.pl, 15 stycznia 2015
Autor: mj