Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Thriller polityczny

Treść

Najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie stopniowo rośnie - najwyraźniej taką receptę dobrego horroru wcielali w życie politycy. Dramatyczny rozpad koalicji PiS - LPR - Samoobrona, wcześniejsze wybory i zwycięstwo Platformy Obywatelskiej, afery korupcyjne i polityczne na szczytach władzy, ujawnienie czarnych stron działalności Wojskowych Służb Informacyjnych, zablokowanie przez Trybunał Konstytucyjny nowej ustawy lustracyjnej - tak w skrócie wyglądał 2007 rok. Zresztą wiele wydarzeń, które wtedy miały miejsce, nie może zostać uznanych za zakończone i na pewno będzie zajmować naszą uwagę może jeszcze przez cały 2008 rok. Przede wszystkim jednak rok 2007 jest oceniany przez pryzmat wcześniejszych wyborów. Wyborów, które odsunęły od władzy Prawo i Sprawiedliwość, ale wbrew pozorom tylko nieznacznie uspokoiły sytuację polityczną, bo obecna koalicja we współpracy z lewicą próbuje dokonać surowego rozliczenia poprzedniej ekipy, a PiS nie tylko twardo broni swoich dokonań z lat 2005-2007, ale straszy też powrotem do skompromitowanej III RP. I ten konflikt na pewno będzie bardzo wyraźny także w 2008 roku. Rozpad koalicji Wybory poprzedziły wielomiesięczne tarcia w koalicji PiS - LPR - Samoobrona. Z zewnątrz współpraca trzech partnerów wyglądała nawet nieźle, ale publiczną tajemnicą była wzajemna nieufność. Przecież jeszcze w 2006 roku Jarosław Kaczyński wyrzucił z rządu wicepremiera Andrzeja Leppera. Wobec jednak niemożności zbudowania nowej większości premier zgodził się na powrót Samoobrony i Leppera do rządu. Ale nieufność pozostała. Niechęć PiS do współkoalicjantów pogłębiały choćby i takie sprawy jak różnice programowe z LPR, zwłaszcza w sprawie wzmocnienia ochrony życia przez nowelizację Konstytucji, czy też wybuch seksafery w Samoobronie, w którą zamieszany był także wicepremier Lepper. Dlatego już na wiosnę 2007 roku coraz głośniej było o tym, że w koalicji "nie dzieje się najlepiej". Jeszcze 29 czerwca zawarto aneks do umowy koalicyjnej, choć premier Kaczyński musiał już wtedy wiedzieć, że nad rządem zbierają się czarne chmury. Sprawę rozpadu koalicji ostatecznie przypieczętowała afera gruntowa, gdy Centralne Biuro Antykorupcyjne zastawiło nieudaną pułapkę na wicepremiera Leppera. Jego współpracownicy mieli za łapówkę pomóc w odrolnieniu atrakcyjnych gruntów pod Mrągowem. Część łapówki miała trafić do Leppera. Wicepremiera miał jednak ktoś ostrzec i jego współpracownicy wycofali się z "umowy". Wystarczyło to co prawda do zatrzymania pośredników, ale na tym jak na razie sprawa się zakończyła. I choć Andrzej Lepper łapówki nie dostał, to jednak 9 lipca został zdymisjonowany. PiS liczyło na to, że posłowie Samoobrony nie poprą Leppera i zostaną w koalicji. Spodziewano się także uległości ze strony LPR. Obie rachuby jednak zawiodły, bo posłowie stanęli murem za swoim liderem, a Liga nie zamierzała uczestniczyć w przedstawieniu, w którym role rozpisał i które reżyserował Jarosław Kaczyński. Co więcej, 16 lipca powstała koalicja Liga i Samoobrona (LiS), a niespełna miesiąc później w rządzie nie było już żadnego przedstawiciela obu partii niedawnej koalicji rządowej. Czy musiała ona upaść? Niekoniecznie, jednak PiS chciało zrealizować do końca swój scenariusz polegający na marginalizacji i zwasalizowaniu LPR i Samoobrony. Gdy to się nie udało, koalicja poszła w drzazgi i jedynym wyjściem były wybory. Znamienne było to, że po głosowaniu nad samorozwiązaniem Sejmu uśmiechy były obecne zarównano na twarzach posłów PiS, jak i PO. Platforma wygrywa Wybory z 21 października spowodowały, że miniony rok można uznać za rok Donalda Tuska, a nie Jarosława Kaczyńskiego. Choć jeszcze na krótko przed głosowaniem wydawało się, że to PiS wygra przy urnach, mając szanse nawet na zachowanie władzy. - Wynik poniżej 280 mandatów uznam za porażkę - mówił wówczas premier Kaczyński, ale było to bardziej hasło-zaklęcie niż trzeźwa ocena sytuacji. Rzeczywistość okazała się bardziej brutalna: 209 mandatów zdobyła PO, a PiS tylko 166. Resztę podzieliły między siebie LiD (53), PSL (29) i Mniejszość Niemiecka (1). Klęskę poniosły Samoobrona i Liga Prawicy Rzeczpospolitej, nie wchodząc do Sejmu. W Senacie PO wygrała z PiS 60 do 39. Nie spełnił się nawet scenariusz awaryjny: PO wygrywa, ale na tyle nisko, że musi wejść w koalicję z LiD, dając Jarosławowi Kaczyńskiemu dogodne pole do ataków politycznych, a jednocześnie PiS zdobywa tyle miejsc, aby obronić każdorazowe weto prezydenta do ustaw przyjętych przez parlament. I co prawda oficjalnie Jarosław Kaczyński podkreślał, że po raz pierwszy partia rządząca powiększyła swój elektorat o 2 mln głosów, to jednak PiS nie mogło uciec od poczucia klęski. Ten wynik osiągnięto przez przejęcie większości głosujących w 2005 roku na LPR i Samoobronę. Stało się tak, bo październikowe wybory były tak naprawdę plebiscytem za i przeciw PiS, a nie zwykłym aktem wyborczym. A to napędzało wyborców zarówno PO, jak i partii Kaczyńskiego, z tym że bardziej skorzystała Platforma. W dodatku PiS popełniło szereg błędów w trakcie kampanii, ułatwiając zwycięstwo Tuskowi. Pewnym usprawiedliwieniem dla obecnej opozycji jest jednak to, że media w zdecydowanej większości wspierały PO - chyba po raz pierwszy przekaz tego, co się dzieje w kraju, zwłaszcza w radiu i telewizji komercyjnej oraz największych tytułach prasowych, był aż tak jednostronny. Przekonujące, zwłaszcza dla młodych, okazały się zapewnienia Tuska o zmianie stylu rządzenia, wprowadzeniu "rządów miłości". O tym też tak naprawdę traktowało exposé sejmowe Donalda Tuska, w którym konkretów było jak na lekarstwo, a za to nie brakowało ideologii obecnej w kampanii. W kraju miało być przecież teraz sielsko i spokojnie. Poza tym PO w drodze po władzę umiejętnie podsycała i wykorzystywała konflikty społeczne, choćby strajki lekarzy, co też nabijało jej punkty wyborcze. Zmuszano ponadto PiS, wespół z resztą ówczesnej opozycji, do toczenia tyleż ostrych, co jałowych sporów politycznych, często o sprawy trzeciorzędne. Ale utrzymywało to wielu wyborców w przeświadczeniu, że żyjemy w kraju nękanym dramatycznymi konfliktami, które trzeba przerwać. Strategię tę PO kontynuuje w relacjach z prezydentem, choć trzeba też przyznać, że Lech Kaczyński na tyle mocno identyfikuje się z rządami PiS (co jest zresztą naturalne), iż chętnie wszedł w opozycyjne buty. Spory, zwłaszcza o politykę zagraniczną, sprzyjają i będą sprzyjać eskalacji konfliktu. Partie zwierają szeregi Jest jednak coś, co łączyło w 2007 roku praktycznie wszystkie największe partie: następowała ich wewnętrzna konsolidacja. Z ugrupowań wyrzucano lub usuwano w cień przedstawicieli różnych "skrzydeł", którzy chcieli mieć większy wpływ na funkcjonowanie swoich ugrupowań. Najgłośniej było pod tym względem w PiS, gdzie pod koniec roku z partii odeszło kilku znanych parlamentarzystów: Paweł Zalewski, Kazimierz M. Ujazdowski, Jerzy Polaczek, Jarosław Sellin czy Piotr Krzywicki. W ślad za nimi poszła grupa lokalnych działaczy i radnych. Odejścia odbywały się w atmosferze oskarżeń Jarosława Kaczyńskiego o zapędy dyktatorskie, marginalizowanie środowiska konserwatywnego w PiS, umacnianie roli tzw. zakonu PC złożonego z dawnych działaczy Porozumienia Centrum. Ale proces "krystalizacji" PiS trwał już od dawna. Tym należy tłumaczyć nie tylko dymisję w lutym 2007 roku z funkcji ministra obrony Radosława Sikorskiego, ale zwłaszcza odejście grupy posłów skupionych wokół Marka Jurka. Stało się tak po odrzuceniu przez Sejm w kwietniu poprawek do Konstytucji zwiększających prawną ochronę życia od momentu poczęcia do naturalnej śmierci. Jurek nie krył, że poczuł się oszukany przez premiera, który najpierw obiecywał mu wsparcie w szukaniu sejmowej większości dla poprawek, a potem nie poparł projektu. Kaczyński z kolei, wedle nieoficjalnych doniesień, miał dość "radykalizmu" ówczesnego marszałka Sejmu i bez żalu się z nim pożegnał. W ten sposób zniknęło jedno z silnych ideowych nurtów w PiS. Trzeba jednak przyznać, że Kaczyński nie postępuje wcale inaczej niż choćby Donald Tusk, z tym że proces "czyszczenia" szeregów PO nastąpił dużo wcześniej, gdy z partii wypchnięto liderów przeciwnych Tuskowi. Już w 2005 roku PO stawała do wyborów jako w miarę jednolita formacja. Teoretycznie rywalem politycznym mógł być dla obecnego premiera Jan Rokita, ale jego siła okazała się słaba. Rokita nie był nawet w stanie wymusić na Tusku zrealizowania obietnicy powierzenia mu funkcji szefa klubu parlamentarnego PO. Usuwany w cień Rokita nie wystartował w wyborach, gdy jego żona przeszła do PiS. Teraz pamiętają o nim tylko kolorowe gazety i autorzy niektórych programów telewizyjnych. Walki frakcyjne nie są też widoczne w PSL, bo Waldemar Pawlak już dawno pozbył się twardej opozycji w postaci eurodeputowanych: Janusza Wojciechowskiego, Zbigniewa Kuźmiuka i Zdzisława Podkańskiego. Pozycja innych przeciwników Pawlaka (np. Jarosława Kalinowskiego) jest w stronnictwie zbyt słaba, aby mogli mu zagrozić. Czyszczenie szeregów ma też miejsce na lewicy. Wojciech Olejniczak jeszcze przed wyborami pozbył się Leszka Millera i innych dawnych liderów kwestionujących jego przywództwo. Co prawda i pozycja Olejniczaka jest niepewna, ale wynika to po prostu ze słabego wyniku wyborczego lewicy, niezadowolenia SLD z sojuszu z SDPL i PD oraz kiepskiej reputacji Aleksandra Kwaśniewskiego, patrona politycznego przewodniczącego SLD. Kwaśniewski jest już dla postkomunistów obciążeniem, a nie atutem, zwłaszcza po jego występach podczas kampanii. Wszak od tamtej pory wiele osób zamiast butelki wódki prosi w sklepie o "pół litra zarazy filipińskiej". Zdaniem politologów, tendencje do budowania "wodzowskich partii" będą się nasilać. Tylko bowiem jednolita formacja ma dawać szansę na zwycięstwo wyborcze lub przynajmniej sukces w wyborach. Brak sukcesu oznacza zaś rozpad partii, co dotyczy zarówno Samoobrony, jak i LPR, gdzie część działaczy albo zrywa z polityką, albo zakłada nowe partie lub przechodzi do innych ugrupowań. A tworzenie partii pozaparlamentarnej jest bardzo trudne. Afera za aferą Niewątpliwie 2007 rok był też czasem wybuchu wielu głośnych afer. Jedne miały kontekst wyłącznie polityczno-obyczajowy, jak seksafera w Samoobronie. Nie mniejszą burzę w środowisku lewicy postkomunistycznej wywołały też "taśmy Oleksego i Gudzowatego", na których zapisano niepochlebne opinie Józefa Oleksego na temat swoich politycznych "przyjaciół". Oleksy wyleciał z SLD, ale wyświadczył też swojej partii niedźwiedzią przysługę, ośmieszając wielu jej działaczy, na czele z Aleksandrem i Jolantą Kwaśniewskimi, sugerując nawet nielegalne pochodzenie majątku byłego prezydenta. Inne afery wywołały jednak skutki o wiele poważniejsze. Niewątpliwie najbardziej brzemienna w skutki okazała się afera gruntowa w ministerstwie rolnictwa. Nie tylko bowiem spowodowała dymisję jednego z wicepremierów i w konsekwencji rozpad koalicji, a potem wybory, ale jednocześnie pokazała, jak silne mogą być związki między politykami, wysokimi urzędnikami i najbogatszymi biznesmenami. Dymisja ministra spraw wewnętrznych Janusza Kaczmarka, odwołanie komendanta głównego policji Konrada Kornatowskiego czy też prezesa PZU Jaromira Netzla były konsekwencją ich zaangażowania w sprawę gruntową. Co prawda nikt tego oficjalnie nie sformułował, ale prokuratura sugerowała, że to Kaczmarek poinformował Ryszarda Krauzego o akcji CBA w resorcie rolnictwa. Krauze miał potem przekazać tę informację posłowi Samoobrony Lechowi Woszczerowiczowi, a ten mógł ostrzec wicepremiera Leppera. Pomijając całą otoczkę i późniejsze wydarzenia (zatrzymanie podejrzanych, ucieczka za granicę Krauzego i jego cichy powrót przed świętami oraz potajemne przesłuchanie w prokuraturze) trzeba stwierdzić, że była to bodaj najdotkliwsza porażka Jarosława Kaczyńskiego. Nielojalni okazali się ludzie, których promował, stawiał za wzór. Bronił nawet Kornatowskiego przed oskarżeniami, że w stanie wojennym zatuszował zabicie człowieka przez milicję. Premier musiał potem wysłuchiwać drwin, że walczył z układami, a największy układ istniał w jego rządzie. W dodatku walczący z korupcją w PZPN minister sportu Tomasz Lipiec sam został zdymisjonowany, a potem aresztowany pod zarzutem przyjmowania łapówek. Z jednej strony pokazywało to, że PiS walczy z korupcją także we własnych szeregach, ale z drugiej na pewno chluby rządowi nie przynosiło. Generalnie pozytywnie należałoby ocenić antykorupcyjne działania CBA (mimo medialnie źle odebranej sprawy kardiochirurga doktora Mirosława G.), bo na pewno zmalało przyzwolenie społeczne dla łapówkarstwa, takie przestępstwa są też skuteczniej ścigane również przez policję. Ale opinię CBA popsuła najbardziej sprawa posłanki Beaty Sawickiej z PO. Nikt zapewne z wyborców nie żałowałby parlamentarzystki przyjmującej łapówkę od agenta CBA, gdyby nie jej spazmatyczny płacz w Sejmie i błaganie o litość ministra Mariusza Kamińskiego. To także odebrało PiS sporo głosów. W tej atmosferze PO łatwiej jest atakować szefa CBA za "upolitycznienie" biura i wysługiwanie się jednej partii politycznej, aby przygotować grunt pod jego odwołanie. Zablokowana lustracja Sukcesem PiS okazała się natomiast rozpoczęta w styczniu 2007 roku likwidacja Wojskowych Służb Informacyjnych. Powołanie w jej miejsce nowego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego okazało się mniej głośnym wydarzeniem niż raport z likwidacji WSI przygotowany przez komisję kierowaną przez Antoniego Macierewicza. Raport pokazywał to, o czym od dawna tylko słyszano w nieoficjalnych przekazach: WSI od początku były uwiązane w niejasnych relacjach biznesowych, wspierały dawnych agentów komunistycznych służb w działalności biznesowej, a korzyści finansowe z tego czerpały także wojskowe służby i ich oficerowie. Działalność ustawowa WSI, czyli ochrona państwa, armii czy przemysłu zbrojeniowego przed działalnością obcych służb były jakby na boku. Raport ukazywał też, jak w WSI udało się przetrwać wielu funkcjonariuszom robiącym kariery pod okiem sowieckiego GRU, kończącym uczelnie w Związku Sowieckim. "Świeża krew" w pewnym stopniu po 1989 roku napłynęła do cywilnych specsłużb, w wojskowych było to niemożliwe. I dopiero teraz przeprowadzono pierwszą (!) weryfikację funkcjonariuszy wojskowych służb specjalnych. Porażką dla poprzedniego rządu okazała się natomiast lustracja, przegrana przed Trybunałem Konstytucyjnym, który zakwestionował większość z najważniejszych zapisów zawartych w ustawie. PiS nie było w stanie zneutralizować oporu wielu wpływowych środowisk (naukowcy, dziennikarze, prawnicy) przeciwnych lustracji. W efekcie lustracja jest wciąż ułomna. W sferze projektów pozostał za to pomysł ustawy "dezubekizacyjnej", która miała z jednej strony pozbawić przywilejów emerytalnych funkcjonariuszy dawnej bezpieki, a z drugiej chodziło o likwidację ulic i pomników poświęconych twórcom i obrońcom "władzy ludowej". Obecny parlament raczej do tego już nie wróci. Bilans IV RP? W 2005 roku miała się rozpocząć budowa nowej, IV Rzeczypospolitej. Ale w 2007 roku projekt ten upadł, zanim na dobre się rozpoczął. Po części był to efekt niesprzyjającej dla rządu sytuacji wewnętrznej, ale również szeregu błędów popełnionych przez rząd. I nawet teraz, gdy Jarosław Kaczyński i jego współpracownicy ostrzegają przed powrotem III RP, nie są w stanie zmobilizować nawet wszystkich swoich dawnych wyborców. Czy to efekt zniechęcenia do PiS, czy też przeniesienia zainteresowania ludzi ku sprawom materialnym, których kwintesencją jest budowanie mitycznej "drugiej Irlandii"? Zapewne jedno i drugie. Z pewnością PO i lewica nie odmówią sobie przyjemności rozliczenia rządów poprzedników. Temu ma służyć choćby komisja śledcza do zbadania okoliczności samobójczej śmierci Barbary Blidy czy też komisja mająca śledzić rzekome naciski władz na działania prokuratury i służb specjalnych. Biorąc pod uwagę wydarzenia z końcówki 2007 roku, możemy być niemal pewni, że temperatura politycznego sporu nie spadnie. Jarosław Kaczyński wyczyścił sobie przedpole we własnej partii i teraz będzie mógł przystąpić do kontrataku. W końcu to PO narzuciła standardy, jak ma działać opozycja i PiS z tej lekcji na pewno skrzętnie skorzysta. Żyjemy po prostu w ciekawych czasach. Krzysztof Losz "Nasz Dziennik" 2008-01-02

Autor: wa